O interpretacjach mechaniki kwantowej, Zachodzie i ludzkim umyśle
Niedziela
Dziś obejrzałem ciekawy film, którego fabuła przywróciła moje myśli do problemu interpretacji mechaniki kwantowej, na którym skupiałem się parę miesięcy temu. Fabuła wygląda tak: policja wtargnęła do hotelowego pokoju i znalazła w nim zwłoki kobiety. W pokoju był jej chłopak. Pokój był zamknięty od środka, łańcuch przy drzwiach, a okien nie dało się otworzyć. Chłopak twierdził, że jego dziewczynę zabił zamaskowany zabójca. Policjanci dokładnie sprawdzili, czy nie ma żadnych ukrytych przejść ani kryjówek, ale nic nie znaleźli.
Reżyser zgrabnie zbudował otoczkę tajemnicy wokół tej sytuacji, ale dla mnie od razu było jasne, że osoba znaleziona w pokoju musiała być zabójcą. To najprostsze i najbardziej naturalne wyjaśnienie. Jeśli chcemy bardziej skomplikowanego, mniej naturalnego wyjaśnienia, musimy mieć ku temu silną podstawę — na przykład taką, że to proste nie tłumaczy wszystkich znanych faktów. Ale jeśli tłumaczy wszystko, trzeba je przyjąć. Zasada brzytwy Ockhama jest potężnym narzędziem.
Właśnie tak patrzę na coraz popularniejszą ostatnio wieloświatową interpretację (Many-Worlds) mechaniki kwantowej. Zakłada ona, że wszystkie możliwe wyniki pomiarów kwantowych faktycznie zachodzą w różnych światach, tzn. są równie rzeczywiste. Jeśli układ kwantowy jest w superpozycji i wejdę z nim w interakcję, świat rozgałęzi się na dwa: w jednej gałęzi wystąpi pierwszy wynik, w innej — drugi.
Mamy więc układ kwantowy w superpozycji. Wchodzę z nim w interakcję i ulegam splątaniu. Następnie większy układ — ja oraz układ kwantowy — szybko ulega dekoherencji z otoczeniem. Wtedy podobno następuje to rozszczepienie, ale go nie dostrzegam — widzę tylko jedną gałąź. Inną gałąź postrzega mój dokładny „duplikat” w tamtej gałęzi.
Nie akceptuję tego wyjaśnienia, ponieważ istnieje prostsze, bardziej naturalne, które tłumaczy wszystkie fakty: obserwujemy, że pomiary kwantowe dają jeden wynik zgodnie z pewnym rozkładem prawdopodobieństwa. Dlaczego więc nie przyjąć po prostu tego, czego doświadczamy — że rzeczywistość fizyczna ewoluuje probabilistycznie, a każdy nowy krok nie jest w pełni zdeterminowany przez poprzedni stan?
Czyli wygląda to tak: mamy układ kwantowy w superpozycji. Wchodzę z nim w interakcję i się splatam. Następnie większy układ — ja plus ten układ kwantowy — ulega dekoherencji z otoczeniem, a fizycznie realizuje się tylko jeden możliwy wynik.
Jest to zdecydowanie prostsze i bardziej naturalne wyjaśnienie, a wciąż zgodne z tym, co wiemy. Nie potrzebujemy innych światów, żeby wytłumaczyć nasze obserwacje. To mój główny powód, by odrzucać interpretację wieloświatową na rzecz tzw. interpretacji „spójnych historii” (Consistent Histories). Jeden z jej twórców, noblista Murray Gell-Mann, powiedział o wieloświatach (i ja się z tym zgadzam):
„Ta cała mowa o wielu światach, które są ‘równie realne’, wprowadziła w błąd mnóstwo ludzi, w tym wielu bardzo dobrze wykształconych w zakresie mechaniki kwantowej. Co w ogóle znaczy ‘równie realne’? Nie ma to żadnego praktycznego sensu. Ale ludzie chcą przez to powiedzieć, że istnieje wiele historii — wiele alternatywnych, zgrubnych, dekoherentnych historii Wszechświata — a teoria traktuje je na równych prawach z wyjątkiem różniących je prawdopodobieństw. Jeśli to masz na myśli, mówiąc ‘równie realne’, w porządku. Ale to właśnie oznacza: teoria traktuje je równo, poza różnicami w prawdopodobieństwach. A to, którą z nich faktycznie doświadczamy, jest już inną kwestią, ustaloną tylko probabilistycznie.”
Poniedziałek
Pamiętam, że gdy byłem nastolatkiem, wierzyłem, że żyjemy w czasie nieustannego postępu — że z każdą dekadą świat będzie się rozwijał technologicznie, naukowo, kulturalnie i stanie się bardziej racjonalny oraz sprawiedliwy. Nie spodziewałem się żadnego większego regresu.
Dwie dekady później patrzę wstecz na to przekonanie i widzę, jakie było naiwne. Owszem, w pewnych obszarach nastąpił postęp, ale jednocześnie w innych widoczny jest znaczny regres.
Jednym z najbardziej uderzających przykładów — czego zupełnie się nie spodziewałem — jest porzucenie zasad merytokracji. Dekady temu za ideał uchodziło to, by zatrudnienie było oparte wyłącznie na kompetencjach: jeśli ktoś pracował ciężko, był inteligentny i osiągał wyniki, to kwestie takie jak kolor skóry, płeć, narodowość czy rasa nie miały znaczenia. Było to uczciwe wobec pracowników — nagradzając ich wysiłek — a także korzystne dla pracodawców, którzy mogli utrzymać wysoko wykwalifikowaną kadrę. Służyło też całemu społeczeństwu, promując kompetentne i pracowite osoby, niezbędne dla dynamicznej, odpornej gospodarki. Oczywiście ten merytokratyczny ideał nie zawsze był perfekcyjnie realizowany, ale był rozsądnym celem, ku któremu zdawało się, że dążymy.
Dziś jednak, w wielu firmach, merytokratyczne podejście zostało zastąpione nastawieniem „Diversity, Equity, and Inclusion” (Różnorodność, Równość i Włączenie). Celem jest zbudowanie zespołu o „właściwej” liczbie osób różnych ras czy o określonych cechach — znów biorąc pod uwagę kolor skóry, płeć, narodowość itp. Ponieważ taka różnorodność nie zawsze pojawia się w sposób naturalny, firmy narzucają zasady zatrudnienia, by osiągnąć konkretne wskaźniki, np. 30% pracowników z danej rasy czy środowiska. To wyraźnie kłóci się z merytokracją, bo przy rekrutacji trzeba uwzględniać coś poza kwalifikacjami. W praktyce może to oznaczać, że świetnie wykwalifikowany i pracowity biały mężczyzna — w normalnych warunkach kandydat idealny — zostaje odrzucony wyłącznie po to, by zachować określone proporcje w zespole. Nie widzę w tym postępu; uważam to za oczywisty krok wstecz.
Dlatego ucieszyła mnie niedawna informacja o dużej firmie technologicznej, która postanowiła zlikwidować swój dział „Diversity, Equity, and Inclusion”. Mam nadzieję, że to zapowiedź szerszego sprzeciwu wobec anty-merytokratycznych, nienaukowych i autodestrukcyjnych tendencji osłabiających społeczeństwa Zachodu.
Z mojej perspektywy my, ludzie Zachodu, często przyjmujemy nasz obecny dobrobyt za pewnik, wierząc, że Zachód jest z natury silny i będzie tak trwać w nieskończoność. Tymczasem jest on znacznie bardziej kruchy, niż większości się wydaje — podobnie jak ZSRR, który wydawał się potężny aż do momentu, gdy się rozsypał na kawałki. Zachód, tak jak każdy inny silny blok, opiera się na misternych mechanizmach wewnętrznych. Gdy funkcjonują dobrze i zachowują równowagę, wszystko może się dalej rozwijać. Ale też przypomina wieżę z klocków Jenga: gdy zacznie się usuwać czy przestawiać kluczowe elementy, cała konstrukcja słabnie i może się gwałtownie zawalić. Wtedy znika cała jej siła, a odbudowa jest długa i bolesna. Kiedy sępy wyczuwają słabość, robi się tragicznie.
Piątek
Zastanawia mnie, dlaczego ktoś miałby uznawać teorię wieloświatów, skoro istnieje lepsze wyjaśnienie, a przy tym teoria wieloświatów czyni ludzkie życie absurdalnym. Myślę, że dzieje się tak wtedy, gdy ludzie za bardzo koncentrują się na fizyce teoretycznej i zapominają o filozoficznych konsekwencjach swoich poglądów. Jakby żyli w dwóch różnych światach, które się nie stykają: w jednym wierzą w coś na poziomie abstrakcji, a w drugim nie biorą pod uwagę implikacji dla codziennego życia.
Niedawno leciałem samolotem z Warszawy do Manchesteru. Ponieważ ostatnio dużo myślałem o interpretacjach mechaniki kwantowej, zacząłem rozpatrywać tę sytuację z perspektywy wielu światów już w chwili, gdy wsiadłem do samolotu.
Lot trwał około dwóch godzin. Szacuję, że samolot (wraz z ładunkiem i pasażerami) miał rzędu 102810^{28}1028 atomów. Z tego można konserwatywnie wywnioskować, że zaszło około 103010^{30}1030 zdarzeń kwantowych. Jeśli każde z nich ma tylko dwa możliwe wyniki, to sam jeden lot generuje 210302^{10^{30}}21030 gałęzi. To niewyobrażalnie duża liczba.
Słyszałem, że prawdopodobieństwo śmierci w statystycznym locie wynosi około 1 na 11 milionów — jest więc bardzo małe. Ale przy tak potężnej liczbie gałęzi prawie na pewno w co najmniej dziesięciu tysiącach z nich ginę straszną śmiercią. Jeśli nie ograniczę się do jednej gałęzi, którą obserwuję, to każdy lot oznacza tysiące przerażających zgonów. Życie rzeczywiście staje się absurdalne w ujęciu wieloświatów, jeśli rozpatrzymy je filozoficznie.
To mój trzeci, bardziej subtelny powód odrzucania teorii wieloświatów. Jedno z moich głównych założeń głosi, że Bóg jest wyrafinowany, i nie potrafię sobie wyobrazić, by tworzył tak filozoficznie absurdalne scenariusze dla niezliczonych inteligentnych, samoświadomych obserwatorów. Podzielam uwagę Einsteina, „Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy”.
Nie chcę jednak, by powstało błędne wrażenie co do przyczyn mojego odrzucenia wieloświatów. Odrzucam je dlatego, że istnieje prostsza, bardziej naturalna interpretacja mechaniki kwantowej. To główny powód; jej absurdalne implikacje dla ludzkiego życia i cień, jaki rzuca na naturę Boga, to kwestie drugorzędne. Gdyby jednak jutro pojawiły się niezbite dowody na słuszność teorii wieloświatów, zmieniłbym zdanie, choćby to było absurdalne. Przemyślałbym też na nowo swoje poglądy na temat Boga. Mimo to, skoro istnieje prostsza, bardziej naturalna teoria, a jedna z opcji ma tak znaczące wady, wybór odrzucenia wieloświatów jest dla mnie oczywisty.
Akceptuję szczególną teorię względności pomimo nieintuicyjnych zjawisk, takich jak skrócenie Lorentza czy dylatacja czasu. Godzę się z tym, bo zgadza się z faktami — nie odrzucę jej z powodu filozoficznego dyskomfortu. Fakty liczą się bardziej niż jakiekolwiek niepokojące konsekwencje, a zaprzeczanie temu, co wyraźnie potwierdzają twarde dane, byłoby wielkim błędem na rzecz niepopartych uprzedzeń.
Poniedziałek
Zacząłem czytać książkę „The Parasitic Mind” Gada Saada i liczę, że pomoże mi zrozumieć procesy, które popychają Zachód w niepokojącym kierunku. Książka jest chaotyczna, ale zawiera wiele cennych spostrzeżeń. Saad w błyskotliwy sposób wykorzystuje pojęcia zespołu Münchhausena i zespołu Münchhausena per procura, by wyjaśnić dynamiczny rozprzestrzenianie się pewnych ideologii skrajnej lewicy w ostatnich latach. Twierdzi, że podobnie jak ludzie udają choroby, by stać się centrum uwagi i zyskać współczucie, tak niektóre mniejszości (lub ich zwolennicy) przedstawiają się fałszywie jako ofiary, wyolbrzymiając własną sytuację w celu zdobycia uwagi, współczucia i poczucia moralnej wyższości. Oczywiście nie jest to cała prawda, ale ta koncepcja wiele zjawisk we współczesnym społeczeństwie tłumaczy w zaskakująco trafny sposób.
To trzeci dzień, odkąd czytam tę książkę, i odczuwam pewną wewnętrzną opozycję: mam wrażenie, że nie powinienem sięgać po książki o tematyce społecznej i psychologicznej, bo niewiele wnoszą do dziedziny metafizyki.
To uczucie jest częściowo uzasadnione, a częściowo błędne. Często przyłapuję się na przekonaniu, że mój umysł jest doskonałym narzędziem analizy, wolnym od emocji i uprzedzeń, i że odzwierciedla rzeczywistość z największą precyzją. Tak nie jest. Człowiek nie jest w stanie pozbyć się emocji, bo bez nich nie podejmowałby decyzji. Nie może wyzbyć się uprzedzeń, bo są głęboko zakorzenione. Nie jest w stanie wszystkiego wiedzieć i nieuniknienie zdarza mu się zapominać. Jasne jest, że umysł nie został zaprojektowany wyłącznie do odkrywania obiektywnej prawdy — raczej ewoluował tak, by przetrwać i umożliwić gatunkowi ludzkiemu rozwój. Myślę, że jest w tym sporo racji, o której pisał Nietzsche w „Poza dobrem i złem”:
„Gdy wystarczająco długo i uważnie przyglądamy się filozofom, czytając między wierszami, w końcu mówimy sobie, że większą część myślenia świadomego należy zaliczyć do funkcji instynktownych, nawet w przypadku myślenia filozoficznego; trzeba się tu uczyć rzeczy, tak jak na nowo uczono się o dziedziczeniu i «wrodzoności». Tak samo jak akt urodzenia nie odgrywa większej roli w procesie i przebiegu dziedziczenia, tak samo ‘bycie świadomym’ nie stoi w decydującej sprzeczności z instynktem; większa część świadomego myślenia filozofa jest w tajemnicy kierowana przez jego instynkty i spychana w określone koryta. A za całą logiką i jej pozorną suwerennością ruchu kryją się wartościowania, lub mówiąc jaśniej, żądania fizjologiczne, konieczne do utrzymania określonego sposobu życia.”
Mimo to nie jest to sytuacja bez wyjścia. Rozpoznając, że mamy uprzedzenia i instynkty, możemy je dostrzegać i brać pod uwagę. Możemy również zauważać nasze emocje utrudniające logiczne myślenie. Możemy zapisywać istotne rzeczy, żeby ich nie zapomnieć. Nie zmienimy w ten sposób radykalnie natury umysłu, ale możemy wprowadzić techniki minimalizujące jego ograniczenia i słabości.
Czytanie o psychologii ewolucyjnej i socjologii może być pożyteczne dla pracy w obszarze metafizyki, ponieważ pozwala lepiej dostroić główne narzędzie w tej dziedzinie wiedzy — umysł. Nie zamierzam poświęcać całego czasu na „miękkie” nauki społeczne, ale na pewno warto czasem sięgnąć po książkę, która przypomina, jak zawodny może być ludzki umysł.
Środa
Ostatnio moje myśli często krążą wokół kwestii społecznych. Mój ostatni wpis na temat stanu kultury Zachodu to odzwierciedla. Chciałem napisać więcej, ale poczułem przytłoczenie niechęcią.
Sądzę, że głównym powodem jest uświadomienie sobie, ile mam tak naprawdę czasu dzięki moim poszukiwaniom metafizycznym. Ilość dostępnych informacji zdecydowanie przekracza to, co da się przetworzyć w ramach jednego życia. Dlatego staram się nie tracić go bez sensu i odpowiednio priorytetyzować swoje wysiłki. Współczesne spory społeczne często wymagają dyskutowania o rzeczach oczywistych i samo przez się zrozumiałych — jak istnienie obiektywnej rzeczywistości czy fakt, że nie wszystko jest konstruktem społecznym. Z mojego punktu widzenia już samo myślenie o uczestniczeniu w tych dyskusjach wydaje się stratą czasu. A do tego zupełnie mnie to nudzi.
Drugi ważny czynnik to harmonia. Wszechświat cechuje się wysokim poziomem porządku i harmonii, a podejrzewam, że metarzeczywistość może być w tym względzie jeszcze bardziej imponująca. Społeczeństwa bywają natomiast chaotyczne, często nieracjonalne, niekiedy niemoralne, a czasem wręcz odpychające. Mając taki wybór, dla mnie oczywiste jest, że wolę skupiać się na ładzie i harmonii.